Godzina 6:40, ciemno, zimno, na zmianę sypie i pada. No ogólnie dramat każdego pracującego człowieka, który rozgrywa się codziennie. Mijając ludzi widzę ich spojrzenia, co prawda zza grubych szalików wystają tylko zaspane oczy, ale to widzę! Nikt normalny nie jeździ przecież w grudniu na rowerze, a już na pewno o tej godzinie. Jest tylko jedna różnica - ja jadę, oni stoją i czekają na autobus, który co prawda przyjedzie, ale mocno spóźniony.
Dzięki temu, że Kraków regularnie przekracza normy zanieczyszczenia, włodarze miasta raz na jakiś czas fundują nam Dzień Darmowej Komunikacji. W zamyśle ma to być dla poprawy jakości powietrza. To idealny moment, by dołączyć do dygotających na przystankach autobusów. Czas porzucić rower na jeden dzień i sprawdzić czy porzucę go na całą zimę.
Zacznijmy od tego, że właściwie żaden z autobusów nie pasował tak by w idealnym czasie zameldowała się w miejscu pracy. Albo za wcześnie, albo zdecydowanie za późno. Niby kolejny będzie za 12 minut, jednak ze studenckiego doświadczenia wiem, że kolejny kurs będzie jechał już zdecydowanie dłużej przez fakt, że większość osób musi zdążyć na 8 do szkoły i pracy. Poświęciłam się i nastawiłam budzik na 10 minut wcześniej niż zazwyczaj. Od razu po dźwięku budzika zaczęłam zbierać się na wyznaczoną przez rozkład godzinę, doliczając oczywiście co najmniej 5 minut na dojście na przystanek. I tu pierwsze różnica w porównaniu rower-autobus: nie muszę być na godzinę na przystanku i właściwie od razu po tym jak wsiądę na rower jestem gotowa do drogi. A więc o 6:18 zameldowałam się na przystanku. O dziwo, autobus przyjechał punktualnie o 6:25 i bez większych opóźnień ruszył w drogę. Nie powiem - wygodnie, ciepło, można jeszcze trochę się przespać - no luksus. 6:43 o tej godzinie powinien dojechać na przystanek. Jechało się szybko i bezproblemowo ze względu na wczesną porę i brak korków paraliżujących miasto. W około 20 minut dojechałam na przystanek, by 5 minut później dotrzeć do pracy. Cała podróż od wyjścia z klatki do przejścia drzwi pracy trwała ponad 30 minut.
Czas przejazdu autobusem z pracy do domu po godzinach szczytu |
Warto zaznaczyć, że jest to kurs poranny, a więc szybki. Powrót to zupełnie inna bajka. W szczycie powrotów z pracy do domu podróż potrafi trwać godzinę, albo i więcej. Wracając także zmierzyłam czas. Sama jazda taką samą trasą trwała 29 minut + 10 minut na przejście na przystanek. A należałoby dodać także czas oczekiwania na spóźnione kursy, bo te rzadko są zgodne z rozkładem jazdy.
I to jest chyba największa różnica pomiędzy jazdą rowerem, a autobusem - CZAS - czas jazdy, czas oczekiwania, czas opóźnienia, czas spędzony w korku…
Na drugi dzień z większą energią wsiadłam na rower. Wcześniej przestawiłam budzik na o 10 minut dłuższy sen i spokojnie zbierałam się do pracy. Nie musiałam się spieszyć, aż tak bardzo, i być na czas nigdzie indziej niż w pracy. Po wyjściu z klatki włączyłam stoper, który do czasu zejścia z roweru pod pracą naliczył około 19 minut.
Czas dojazdu do pracy rowerem |
Powrót w czasie największego ruchu trwał 22 minuty, a mój “rogacz” dzielnie omijał korki samochodów. I właśnie podczas powrotu widać jak duża różnica jest w dwóch sposobach jazdy przy podobnym dystansie (na rowerze to około 5 km, a autobusem 7 km.).
Czas powrotu po pracy rowerem |
Na rowerze nie tracimy czasu na wymianę pasażerów na przystankach oraz na dojścia do przystanków i do domu. A na tak krótkich dystansach to właśnie rower wygrywa zdecydowanie, zwłaszcza przy odpowiedniej, miejskiej infrastrukturze sprzyjającej jeździe na rowerze.
Jeśli wciąż kręcicie nosem na jazdę zimą na rowerze, bo przecież zimno to muszę Was pocieszyć - po około 10 minutach jazdy organizm rozgrzewa się i nie czuje praktycznie żadnego mrozu - chyba, że sypie Wam zmrożonym deszczem prosto w twarz. Odpowiedni ubiór zapewni Wam komfortowe ciepełko podczas drogi. Dodatkowo, w zimie mocno liczy się kalorie. Bardziej te nabywane niż tracone. I by być gotowym na “bikini time” czas już budować formę, a podczas takiej 5 kilometrowej podróży można spalić nawet 200 kcal!
W podsumowaniu rzucam Wam garścią praktycznych porad na zimowe rowerowanie, które umilą Wam zimowe podróże i nie pozwolą Wam zamarznąć:
- zainwestuj w bandamkę wielofunkcyjną - sprawdzi się idealnie jako osłona newralgicznych miejsc na twarzy jak policzki i nos,
- dziewczyny, i chłopaki w sumie też, ochronna pomadka na usta przydaje się podczas trzaskających mrozów i nie pozwoli wyschnąć naszym ustom na wiór,
- równie narażone na zimno co twarz są dłonie trzymane na kierownicy - rękawiczki są jak najbardziej wskazane,
- jeżeli Twoja praca wymaga eleganckiego stroju lub po prostu nie czujesz się komfortowo w ciuchach po wysiłku fizycznym na czas jazdy załóż koszulkę sportową (to właśnie tułów poci się najbardziej), a do sakwy lub plecaka wrzuć zrolowaną bluzkę i załóż ją po przyjściu do pracy,
- o czapce chyba nie muszę wspominać, prawda?
- głupia rzecz, ale… chusteczki higieniczne - jazda na rowerze w niskich temperaturach sprawia, że wszyscy rowerzyści są bardziej, hm, pociągający… NOSEM. Na prawdę, będziecie czuć się o wiele bardziej komfortowo kiedy będziecie mogli pozbyć się kataru w cywilizowany sposób,
- na koniec - pamiętaj o rozsądku. Jeśli na drodze jest ślisko, a sypie tak że nie widzisz czubka swojego nosa zrezygnuj z roweru i wsiadaj w cieplutki autobus. Nawet kosztem dłuższej jazdy i mniejszej ilości spalonych kalorii - bezpieczeństwo jest zdecydowanie najważniejsze.
Rowerowy ninja na początku zimy :) |
Przy coraz łagodniejszym klimacie jaki mamy jazda w zimie nie sprawia większych problemów. Przez całe swoje studia dojeżdżałam autobusem i dobrze pamiętam swoją frustrację z powodu spóźnień czy też ponad godzinnych powrotów. Pod ich koniec wsiadłam na rower, by chociaż trochę podszlifować swoją kondycję. Okazał się to szybszy i o wiele bardziej przyjemny sposób poruszania się po mieście. Od tej pory, mimo płaczu podczas wstawania rano o tej porze roku, rower wydaje mi się być najlepszą formą dojazdu gdziekolwiek w mieście. Czy w zimie, czy w lecie. Wystarczy dobrze się do tego przygotować i nieco zahartować w boju.